Przejdź do głównej zawartości

FCE Results, Liceum i London Trip

Ostatnio sporo się u mnie działo, ale nie miało to wiele związku z wymianą. Mimo wszystko podzielę się tym z Wami, bo jest to dla mnie ważne, a zależy mi, żebyście mnie troszkę poznali.

FCE Results
Kilka tygodni temu dostałam na maila wyniki FCE. Nie macie pojęcia, jak się ucieszyłam! Zdałam na A, czyli najwyższą możliwą ocenę, a moja średnia punktów to 185/190. Oznacza to, że jestem na poziomie C1! (Nauka angielskiego dzieli się na poziomy, najniższy to A1, a najwyższy C2.)
Moja punktacja przedstawiała się następująco:
Reading: 179/190 (B2) Tutaj wykończyły mnie zadania, w których do jednego tekstu było kilkanaście podpunktów i to nie w takiej kolejności, w jakiej były paragrafy.
Use of English: 189/190 (C1) Myślałam, że ta część będzie najtrudniejsza, a okazuje się, że napisałam ją na prawie maksymalną ilość punktów. Z tego jestem najbardziej zadowolona. :)
Writing: 190/190 (C1) Jak widać moja pisarska dusza się odezwała, a egzaminatorzy nie zauważyli znacznego przekroczenia limitu słów.
Listening: 177/190 (B2) Przy tej części chcę zaznaczyć, że słuchanka była ostatnia i po tych wcześniejszych 4 godzinach testu byłam już trochę przymulona. (Wyobraźcie sobie końcówkę matmy  na egzaminie gimnazjalnym! Tak świetnie się czułam podczas listeningu...)
Speaking: 188/190 (C1) Tego wyniku zupełnie się nie spodziewałam, bo kiedy mówię przez cały czas mylą mi się czasy, zapominam o najprostszych słowach i źle wymawiam wyrazy. Przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. Może jest lepiej niż myślałam? :D

Liceum 
Niby wiedziałam, że dostanę się do pierwszego wyboru, bo laureat i te sprawy, ale zawsze miło zobaczyć swoje imię wydrukowane na liście przyjętych, poznać przyszłą klasę (przynajmniej na facebook'u) i zorientować się, że żeby dotrzeć do tej ukochanej szkoły trzeba będzie dzień w dzień wstawać o 5:30. Okej, może akurat to ostatnie nie było przesadnie przyjemne, ale poza tym jestem zachwycona.
Najbardziej ucieszyło mnie to, że w językach do wyboru mogłam się zapisać na włoski, w którym od kilku lat jestem bez pamięci zakochana. Na stronie szkoły dla klasy dwujęzycznej proponowane były tylko francuski, niemiecki i hiszpański, a włoski wyłącznie w innych oddziałach. Wyobraźcie sobie minę dziecka, które dostało bilet zapewniający dożywotni darmowy wstęp do Disneylandu - tak mniej więcej wyglądałam, kiedy kazali mi się podpisać na liście ze zgłoszeniami na język, a uprzejma pani z rejestracji poinformowała mnie, że one nie są przydzielone do klasy i mogę wybrać który chcę. Trzy razy sprawdzałam, czy na pewno podpisałam się pod włoskim. Po trzyletniej nauce niemieckiego z czystym sumieniem odradzam wszystkim wybieranie "najpraktyczniejszego" języka - jeśli go nie polubicie, to prawdopodobieństwo nauczenia się jest naprawdę znikome. ;) A już lepiej znać kilka niepraktycznych, niż nie znać żadnego, przynajmniej moim zdaniem.

London Trip
W tym roku znowu pojechałam na obóz językowy do Londynu. Znalazłam się tam czystym przypadkiem, bo chciałam tym razem pojechać do Szkocji i to na 3 tygodnie, a nie na dwa. Wyszło tak, że koleżanka znalazła ten wyjazd do Londynu, a ja zgodziłam się "do towarzystwa." Muszę przyznać, że żałuję, że dałam jej się namówić, bo to był najgorszy obóz, na jakim byłam.
Nie chce mi się zagłębiać w szczegóły, ale wszystkim odradzam firmę ATJ Lingwista a przy okazji jej międzynarodowy odpowiednik - Plus.
Co mi się w tym kursie nie podobało? Przede wszystkim to, że 24/7 byłam otoczona Polakami. Nie mam żadnych zastrzeżeń do naszego kraju, naprawdę, ale nie po to wyjeżdża się na kurs ANGIELSKIEGO żeby mieć polską przewodniczkę i wszędzie poruszać się grupą złożoną z 18 Polaków... Nie udało mi się poznać nikogo z zagranicy, bo poza lekcjami w ogóle nie mieliśmy okazji do spotkań, cały czas zorganizowany był w tym polskim gronie.
Drugą sprawą, która mocno mnie rozczarowała, były wycieczki - biegliśmy przez ulice, jakby coś nas goniło, a jedyną opłaconą rzeczą były przejazdy. Wszelkie muzea to tylko na własny koszt, tak samo jak atrakcje w stylu Madame Tussauds i London Eye. Żeby nie było, że tylko narzekam, to dorzucę, że przynajmniej mieliśmy mnóstwo czasu wolnego.
No i chyba największe rozczarowanie - lekcje. Na moich poprzednich kursach zajęcia były bardzo kreatywne, a tutaj czułam się jakbym siedziała w polskiej szkole. Nudy na pudy i chociaż byłam w najwyższej grupie, to nauczyłam się może 3 słówek, a z gramatyki to już zupełnie niczego nowego się nie dowiedziałam.
Szkoda, że to był mój ostatni taki wyjazd, bo naprawdę chciałam kiedyś zostać na takim kursie 3 tygodnie, albo nawet miesiąc. No i chciałam wpaść do Szkocji, a nie tak co roku Anglia i Anglia. (Chociaż kocham ją całym sercem, po prostu chciałam spróbować czegoś nowego.)
Jasne strony tego wyjazdu oczywiście też by się znalazły, ale o nich napiszę osobny post, zapewne jakoś niedługo. Napiszę też jakiś post o Londynie, sklepach które warto tam odwiedzić itp.
Do napisania. :)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Test ELTiS, rozmowa kwalifikacyjna i fundacja

     W końcu nadszedł ten upragniony dzień - oficjalnie zaczęłam proces aplikacji. Wiem, że za chwilę utonę w papierach, które będę musiała dostarczyć i przeklnę moment, w którym to napisałam, ale już nie mogę się doczekać wypełniania aplikacji!      Co do samego testu, to szczerze mówiąc nie mam wiele do napisania. Moim zdaniem był bardzo prosty - tylko na dwa pytania odpowiedziałam źle. Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak to dokładnie wygląda, to zachęcam do kliknięcia:  ELTiS Practice Test .      Na początku jest słuchanka - od razu uprzedzam, że nagrania odtwarzane są tylko raz, a nie dwa razy, jak przyzwyczajają nas w szkole. Było też dość mało czasu na zapoznanie się z pytaniami - w sumie chyba test jest skonstruowany tak, żeby zmusić nas do przesłuchania całego tekstu i zajęcia się pytaniami dopiero na koniec, czyli znów dokładna odwrotność tego, co serwuje nam szkoła. Zapewniam jednak, że spokojnie można to wszystko rozwiązać - lektor tłumaczy, na czym polegają zadania i daje dokła

All my exes live in Texas: Thanksgiving, Austin & Dallas

     We wtorek (22/11/2016) wyruszyliśmy do Texasu. Z okazji nadchodzącego Thanksgiving, czyli Święta Dziękczynienia, pojechaliśmy do Austin w Texasie żeby spędzić je z rodziną Pat (host mom).      Kojarzycie te zdjęcia, na których ludzie stoją koło znaku "Welcome to *tu wstaw nazwę stanu*"? Okazuje się, że zrobienie tych zdjęć jest o wiele trudniejsze, niż się zapowiadało. Znaki stoją przy autostradach albo drogach szybkiego ruchu i choćby nie wiem jak się starał, nie ma jak się przy nich zatrzymać.       Ale dla chcącego nic trudnego: chciałam mieć "Welcome to Texas" to mam. A że napis jest na drzwiach Texas Visitor's Center a nie na klimatycznym znaku drogowym, to inna sprawa.  Absolutnie uroczy sposób na zachęcenie do ochrony środowiska.       Dojechanie do Texasu zajęło nam 7 godzin, 4 postoje na toaletę i 2 przerwy na jedzenie. A ponieważ jestem kobietą z klasą, to i tak pierwszym zdaniem jakie wypowiedziałam do witających na

Udało się! Czyli o mojej podróży do Stanów i pierwszym dniu

(8/8/16)  Mój dzień zaczął się bardzo wcześnie - musiałam wstać około polskiej 3 rano, żeby pojechać na lotnisko. Mój pierwszy samolot był do Monachium i startował o 6.  Na lotnisku czekały na mnie moje przyjaciółki (które w tym miejscu chciałabym serdecznie pozdrowić, bo nie znam nikogo innego, kto zerwałby się dla mnie z łóżka o tak nieludzkiej porze) i po ostatnich pożegnaniach i zapewnieniach, że będziemy do siebie pisać, rzuciłam się w wir kontroli paszportowych i prześwietlania walizek.  Mój bagaż chyba tylko cudem nie przekroczył limitu - duża walizka ważyła 22,8kg, a mała 7,9kg. Zaznaczę przy okazji, że pakowałam się wczoraj, bo kto by tam zaczynał wcześniej? Ale ostatecznie chyba wszystko mam.  Lot do Monachium był krótki (ok. 1,5h). Następne 2 godziny spędziłam czekając na kolejny samolot i ponad dwie trzecie tego czasu zajęła odprawa paszportowa i związane z nią kilometrowe kolejki.  Następny z moich lotów trwał już 11 godzin i wylądowałam w Houston. Jejku, co ja tam przeżył