Przejdź do głównej zawartości

High School, school supplies + czego Wam nie powiedzą przed wymianą

   Liczyłam że ogarnę się na tyle żeby pisać regularnie ale wyszło jak zwykle. Chyba nie jestem stworzona do prowadzenia bloga. W każdym razie, zaczęłam już szkołę. 
Mój plan lekcji ostatecznie prezentuje się tak: 
1.American History
2.Algebra 2
3. Spanish 1
4. AP English Literature
5. Journalism
6. Choir
7. Oral Communication 

Zacznę od krótkiego opisu tego, co robimy na poszczególnych lekcjach. 

American History:
Nauczycielka jest zakochana w tym przedmiocie, w swojej pracy i (dość ślepo) w USA. Na razie mieliśmy za zadanie wybrać sobie jakiś temat przewodni, opracować go dla każdego stanu i umieścić to na mapie. Ja robiłam drużyny footballowe z jakimś chłopakiem, który nawet mi się nie przedstawił. Dawałam z siebie wszystko, żeby nawiązać jakąś konwersację, ale odpowiadał monosylabami i wzruszeniami ramion, więc dałam sobie spokój. Too cool for school, I guess. 
W każdym razie, niektórzy zrobili stany według kwiatów jakie tam rosną, według flag czy znanych osób. 
Poza tym czytamy teksty źródłowe ale w odróżnieniu od tych w Polsce w tekście naprawdę są odpowiedzi na pytania, a nie: "A resztę powinniście pamiętać". 
Oglądamy też dużo filmów i piosenek edukacyjnych na YT, więc bardzo lubię te zajęcia. 
Jedyne co mnie trochę razi, to jak dumni ze swojej historii są Amerykanie. Mówią o kolonizatorach jako o bohaterach. A ci źli, co torturowali Indian i czarnoskórych? Ale nie, gdzie tam, to robili tylko Hiszpanie! Denerwuje mnie niesamowicie takie podejście do sprawy. Ja nie uważam kolonizatorów za bohaterów, a to, że "pokonali" Indian (którzy z otwartymi ramionami powitali ich jako bóstwa) nie jest moim zdaniem powodem do dumy. Ale jestem w tej opinii osamotniona, więc siedzę cicho. 

Algebra 2:

Matematyce amerykańska szkoła nie pomogła. Nie lubiłam jej w Polsce i nadal nie przepadam. Jedyna różnica jest taka, że nie dostajemy pracy domowej, więc nie spędzam wieczorów płacząc nad równaniami kwadratowymi. 

Spanish I: 
Te lekcje są super. W dwa tygodnie nauczyłam się hiszpańskiego więcej, niż włoskiego przez rok w Polsce. 
Nauczycielka robi różne gry i zabawy służące zapamiętaniu słówek i nie mamy testu dopóki nie przerobimy czegoś na lekcji. A przez przerobimy chcę powiedzieć: przeczytamy, poćwiczymy, zagramy w grę, porozmawiamy z partnerem i dostaniemy test próbny. Dopiero potem są quizy. No i wszystkie testy są abc. 
Jedyny minus to to, że w piątki jest dzień oglądania serialu po hiszpańsku. Uważam, że to świetna metoda na poznanie języka, naprawdę. Ale... Oglądamy Violettę. TĘ Violettę. Aktorzy są tak sztuczni i to wszystko jest tak przesadzone... Ten serial doprowadza mnie do szału. Najgorsze jest to, że są do niego pytania, więc nie mogę się wyłączyć i muszę oglądać. 

AP English Lit: 
Moja ulubiona lekcja. Analizujemy teksty, czytamy i bawimy się językiem. Jestem wniebowzięta, bo po nauczycielce widać, jak bardzo kocha literaturę angielską i jak bardzo cieszy się, że nas tego uczy. Żałuję, że nauczycielom polskiego brakuje tej pasji. Zawsze miałam wrażenie, że jestem tym wszystkim zainteresowana bardziej od nich. A tutaj nauczycielka podziela moją pasję i często po lekcji zostaję z nią i rozmawiamy o tekście, który akurat przerabialiśmy albo ona poleca mi książki, których nie będzie na lekcji. Czytała nawet "W pustyni i w puszczy" i bardzo się ucieszyła jak jej powiedziałam, że napisał to Polak. 
Na tej lekcji śmieszne jest to, że często znam słowa, których nie znają inni uczniowie. Nie obwiniam ich: apostrofy, antytezy, oksymorony i paralelizm składniowy to nie są sformułowania, których używa się na codzień - trzeba mieć takiego bzika na punkcie książek jak ja. Ale i tak cieszę się w duchu, kiedy oni nie wiedzą, która odpowiedź jest prawidłowa i muszą szukać definicji połowy słów z polecenia, a ja nie robię prawie żadnych błędów. 

Journalism: 
Na razie ta lekcja ma niewiele wspólnego z pisaniem. Bardziej wdrażamy się w to, co robią dziennikarze, rozmawiamy o etyce dziennikarskiej i uczymy się wymyślać ciekawe nagłówki. Co też jest bardzo fajne, więc nie narzekam. 

Choir: 
Kiedy zapisałam się do chóru dla początkujących, myślałam, że będziemy śpiewać piosenki w stylu: "Old Mc Donald had a farm". Ach, w jakim byłam 

błędzie! 

Nie dość, że śpiewamy z nut to jeszcze na głosy. Nie znam się na nutach. I nie umiem śpiewać. Naprawdę nie umiem. Stoję i otwieram usta, licząc, że nikt nie zauważy. W dodatku jestem w sopranach i wszystko jest dla mnie stanowczo za wysoko! 
Hymn USA. Już to było wyzwaniem, a właśnie zaczęliśmy zajmować się "Alleluia" a aranżacji Mozarta. Jak dobrze, że w pomieszczeniu dla chóru nie ma szyb... 

Oral Comm:
Te zajęcia służą nauczeniu się komunikowania się z ludźmi. Co tydzień dostajemy zestaw jakichś zadań, w tygodniu nad tym pracujemy a w czwartek i piątek prezentujemy to, co wyprodukowaliśmy. 
Na razie niewiele się zmieniło: trzęsę się jak chichuaua ilekroć mam wyjść na środek, głos mi drży i zapominam, co chciałam powiedzieć. Ale może jak będę to robić dostatecznie często jakoś się przyzwyczaję. Na Oral Comm poznałam też jak na razie najfajniejszych ludzi - to nasze opowiadanie sobie o różnych aspektach życia trochę nas do siebie zbliżyło, chociaż oni znają się od lat i tak naprawdę nie potrzebują więcej przyjaciół. 

Postanowiłam też pokazać wam wszystko, czego potrzebujecie w szkole w Stanach, czyli przybory szkolne. Od razu powiem, że poza matematyką nie mamy podręczników. Nauczyciele wszystko nam drukują, a jak nie drukują to jest to na naszych chromebookach, czyli szkolnych laptopach. 

Chromebook. Dostaje się je od szkoły i nic się nie płaci, po prostu na koniec roku trzeba go oddać. 


Kalkulator graficzny, jeśli idziecie na matematykę. To również zapewnia szkoła. 

Segregatory. Tutaj nikt nie używa zeszytów, bo przy tej ilości kserówek byłoby to niepraktyczne. A nauczycieli nie obchodzi, ile przedmiotów macie w jednym segregatorze, dopóki ogarniacie, co gdzie jest i co się dzieje na lekcji. Dlatego ja mam tylko 3. 

Ołówek i zakreślacz. NIKT nie pisze długopisem. To znaczy ja robię z siebie dziwadło i używam długopisu. Na testach pisanie ołówkiem jest wymogiem, ale notatki można robić jak się chce. I tak, jestem jedyną osobą, która notuje długopisem. No i ten zakreślacz jest w sumie opcjonalny, bo nikt nie patrzy, jak wygląda wasz zeszyt. 

To już wszystko, czego potrzebujecie, a i tak do szkoły można przyjść z samym chromebookiem - nauczyciele zawsze mają papier, dodatkowe ołówki i wszystko, co może się przydać na lekcji. 

Są też o wiele sympatyczniejsi niż ci w Polsce. Można normalnie z nimi porozmawiać, zawsze starją się pomóc i zrozumieć. A kiedy o coś zapytasz odpowiadają na pytanie, a nie mówią: "to było rok temu" i wracają do swojego zadania. 

No, to mamy już za sobą wychwalanie szkoły i w ogóle. To teraz poświęcę kilka zdań, na powiedzenie czegoś, czego inni wymieńcy Wam nie powiedzą. Albo tylko ja jestem jakaś ułomna i tylko ja mam takie problemy. 
W każdym razie, początki wcale nie są łatwe. Jest BARDZO ciężko. Jeśli (tak jak ja) traficie do małej szkoły, w której nie ma zbyt wielu wymieńców, a wszyscy znają się od przedszkola, znalezienie znajomych nie będzie proste. Możecie być radosną kuleczką tryskającą szczęściem i zgłaszającą się do wszystkiego, a i tak ludzie znudzą się po wymienieniu 3 zdań. (Skąd jesteś, czy to kraj czy stan, powiedz coś po polsku). 
I niekoniecznie będziecie taką atrakcją, jak każdy Wam obiecuje. Ludzie są przyzwyczajeni do wymieńców - pojawiają się co roku, przychodzą i odchodzą i tak naprawdę nikomu nie zależy na zapoznaniu się z nimi. Jasne, zapytają Was, jak się macie i czy w Polsce naprawdę cały czas jest zimno, ale nikt nie zaproponuje z miejsca żebyście wpadli do niego w weekend, ani nie zaprosi was na swoje urodziny planowane od 3 miesięcy. 
Może to ja coś robię nie tak. Ale wychodzenie z inicjatywą też nie zawsze się sprawdza. Ludzie uśmiechną się z grzeczności, chwilę pogadają i dadzą sobie spokój. 
Nie chcę Was tym akapitem zniechęcić do wymiany, broń Boże. Chcę tylko żebyście wiedzieli coś, czego ja sama nie wiedziałam i żałuję, że nikt mi tego nie powiedział. 
Organizacja uprzedza, że przez pierwsze parę dni będziesz gwiazdą, a potem ludzie się przyzwyczają. Może w niektórych szkołach tak. Ale jeśli mieli już wcześniej wymieńców, to może się zdarzyć, że nie doświadczycie tej sławy nawet przez kilka dni. Ja i Memi (dziewczyna z Tajlandii) byłyśmy tym mocno rozczarowane i żadna z nas się tego nie spodziewała. Miały być szepty na korytarzu, wytykanie palcami i milion pytań, a większość uczniów nawet nie zatrzymuje na nas wzroku. 
Dlatego przygotujcie się, że będziecie musieli się nieźle nagimnastykować, żeby ludzie dali wam szansę pokazać, że jesteście kimś więcej niż dziwadłem z innego kraju i tak samo jak oni macie jakieś pasje, plany i po prostu chcecie dobrze się bawić. 

No, a żeby zakończyć miłym akcentem, pokażę Wam jeszcze zdjęcia z meczu footballu, na który wybrałam się w poniedziałek. Nic nie rozumiem z tej gry, ale było bardzo amerykańsko i bardzo jak w filmach, więc na następny też idę. 

Postaram się napisać coś za tydzień, żeby nie było znowu takiej długiej przerwy. Jeśli macie jakieś pytania, to koniecznie zadawajcie, wszystko Wam opowiem! :) 














Komentarze

  1. Jeszcze zawojujesz w tej Ameryce, zobaczysz! :D

    OdpowiedzUsuń
  2. To nie tylko początki ale też później nie najłatwiej jest nawiązać znajomości. Ja byłam w ogromnej szkole gdzie wymieńczy są co roku i nie byłam żadną atrakcją szczególnie że po moim akcencie ludzie na pierwszym miejscu zakładali, że się przeprowadziłam do USA, a wymiana im nawet nie przychodziła do głowy. Za to oglądanie telenoweli na hiszpańskim to nie taki zły pomysł nawet jeśli jest to Violetta, bo wszyscy się powtarzają, akcja nie jest skomplikowana i nawet z minimalną znajomością języka da się zrozumieć ;)?Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję <3 Jestem pewna, że to i tak będzie super rok - moja rodzina jest cudowna :D

      Usuń
  3. Mam nadzieję, że to co będę pisać będzie miało jako taki sens hahah jak coś to wiesz dlaczego nie będzie miało xd
    Więc tak laska tak jak mówiłam jesteś za fajna by Ci tam nie wyszło, jeszcze dasz czadu i tyle :D No i pamiętaj, że jak coś to do nas zawsze możesz się zwrócić, no i no, jeszcze i tak to wszystko ułoży się zajebiście :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki laska :* Jeszcze zostanę Gabriellą dla Troya xD Albo chociaż Bellą, w najgorszym wypadku!

      Usuń
    2. O no właśnie, a może Violettą dla Leona? Skoro i tak już ją oglądasz... hahah

      Usuń
  4. Dumna mnie rozpiera z Twojego krytycznego myślenia na Historii! I jestem pewna, że na Oral Comm ze pół roku będziesz gadać najlepiej ze wszystkich. Część dotycząca Chóru strasznie mnie rozbawiła, a te amerykańskie znajomości... kurcze, amerykanie już chyba tak mają. Mam wrażenie, że nawet ich przyjaźnie pomiędzy sobą są strasznie płytkie i powierzchowne.
    Czy chodzicie z Memi na jakieś zajęcia razem?

    Shine bright like a diamond!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chodziłyśmy z Memi na algebrę i Oral Comm, ale z algebry wypisała się bo była dla niej za trudna, a Oral Comm zamieniła na hiszpański, bo uznała, że to strata czasu. Ale jemy razem lunch :D

      Dziękuję za wszystkie miłe słowa. :3

      Swoją drogą, pewnie już widziałaś, ale Parada Równości udostępniła bardzo fajny artykuł o tym, jak Indianie postrzegali płeć:
      http://bipartisanreport.com/2016/06/19/before-european-christians-forced-gender-roles-native-americans-acknowledged-5-genders/
      (Nie ma to związku z moim blogiem, poza tym, że akurat też pojawili się Indianie ;))

      Usuń
    2. Wowowo, nie zauważyłam wcześniej tej odpowiedzi- artykuł wygląda jak czadpetarda, wysyłam na kindla ;)

      Usuń
  5. Witaj,
    Jestem tu pierwszy raz i myślę, że nie ostatni ;)
    Mam parę pytań:
    1. Ile masz lat?
    2. Do której klasy trafiłaś?
    3. Czy po powrocie do Polski będziesz musiała powtórzyć rok szkolny?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam 17 lat, jestem w seniors, czyli w ostatniej klasie, ale nie dostanę dyplomu ukończenia szkoły i muszę powtarzać rok szkolny :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Test ELTiS, rozmowa kwalifikacyjna i fundacja

     W końcu nadszedł ten upragniony dzień - oficjalnie zaczęłam proces aplikacji. Wiem, że za chwilę utonę w papierach, które będę musiała dostarczyć i przeklnę moment, w którym to napisałam, ale już nie mogę się doczekać wypełniania aplikacji!      Co do samego testu, to szczerze mówiąc nie mam wiele do napisania. Moim zdaniem był bardzo prosty - tylko na dwa pytania odpowiedziałam źle. Jeśli ktoś chce zobaczyć, jak to dokładnie wygląda, to zachęcam do kliknięcia:  ELTiS Practice Test .      Na początku jest słuchanka - od razu uprzedzam, że nagrania odtwarzane są tylko raz, a nie dwa razy, jak przyzwyczajają nas w szkole. Było też dość mało czasu na zapoznanie się z pytaniami - w sumie chyba test jest skonstruowany tak, żeby zmusić nas do przesłuchania całego tekstu i zajęcia się pytaniami dopiero na koniec, czyli znów dokładna odwrotność tego, co serwuje nam szkoła. Zapewniam jednak, że spokojnie można to wszystko rozwiązać - lektor tłumaczy, na czym polegają zadania i daje dokła

All my exes live in Texas: Thanksgiving, Austin & Dallas

     We wtorek (22/11/2016) wyruszyliśmy do Texasu. Z okazji nadchodzącego Thanksgiving, czyli Święta Dziękczynienia, pojechaliśmy do Austin w Texasie żeby spędzić je z rodziną Pat (host mom).      Kojarzycie te zdjęcia, na których ludzie stoją koło znaku "Welcome to *tu wstaw nazwę stanu*"? Okazuje się, że zrobienie tych zdjęć jest o wiele trudniejsze, niż się zapowiadało. Znaki stoją przy autostradach albo drogach szybkiego ruchu i choćby nie wiem jak się starał, nie ma jak się przy nich zatrzymać.       Ale dla chcącego nic trudnego: chciałam mieć "Welcome to Texas" to mam. A że napis jest na drzwiach Texas Visitor's Center a nie na klimatycznym znaku drogowym, to inna sprawa.  Absolutnie uroczy sposób na zachęcenie do ochrony środowiska.       Dojechanie do Texasu zajęło nam 7 godzin, 4 postoje na toaletę i 2 przerwy na jedzenie. A ponieważ jestem kobietą z klasą, to i tak pierwszym zdaniem jakie wypowiedziałam do witających na

Udało się! Czyli o mojej podróży do Stanów i pierwszym dniu

(8/8/16)  Mój dzień zaczął się bardzo wcześnie - musiałam wstać około polskiej 3 rano, żeby pojechać na lotnisko. Mój pierwszy samolot był do Monachium i startował o 6.  Na lotnisku czekały na mnie moje przyjaciółki (które w tym miejscu chciałabym serdecznie pozdrowić, bo nie znam nikogo innego, kto zerwałby się dla mnie z łóżka o tak nieludzkiej porze) i po ostatnich pożegnaniach i zapewnieniach, że będziemy do siebie pisać, rzuciłam się w wir kontroli paszportowych i prześwietlania walizek.  Mój bagaż chyba tylko cudem nie przekroczył limitu - duża walizka ważyła 22,8kg, a mała 7,9kg. Zaznaczę przy okazji, że pakowałam się wczoraj, bo kto by tam zaczynał wcześniej? Ale ostatecznie chyba wszystko mam.  Lot do Monachium był krótki (ok. 1,5h). Następne 2 godziny spędziłam czekając na kolejny samolot i ponad dwie trzecie tego czasu zajęła odprawa paszportowa i związane z nią kilometrowe kolejki.  Następny z moich lotów trwał już 11 godzin i wylądowałam w Houston. Jejku, co ja tam przeżył